„Niech Bóg błogosławi i ma w opiece Wiernego Czytelnika. Usta mogą przemawiać, ale czymże jest opowieść, gdy brak życzliwego ucha.” ~ Stephen King

sobota, 28 lipca 2012

XII Pijane święta


♪ Black Rebel Motorcycle Club – Love Burns
W końcu nastał dwudziesty grudnia i z LAX po kilku godzinach wylądowałam na JFK. Wcześniej krótko pożegnałam się z chłopakami; podałam im mój nowojorski numer telefonu, by mogli w razie czego zadzwonić. Mieli spędzać święta u rodziny Marca Cantera, przyjaciela Slasha.
Z radosnym uśmiechem przeszłam przez terminal lotniska. Byłam wreszcie w domu, w Nowym Jorku, o tak! Chociaż nawet polubiłam Los Angeles, nic nie mogło się równać wschodniej metropolii!
Na zewnątrz widać było tłoczną ulicę Queensu. Pojazdy szybko przemieszczały się jezdnią, tabuny pieszych przechodziły z jednej strony na drugą. Spostrzegłam też słynne budki z żywnością, w większości obsługiwane przez imigrantów (głównie Meksykanów i hindusów, bo Chińczycy prowadzili restauracje z własną kuchnią). Ogromne drapacze chmur uniemożliwiały gdzieniegdzie dostęp słońca, nocą zaś czyniąc Nowy Jork „miastem, które nigdy nie śpi”.
Zapięłam szczelnie ramoneskę i opatuliłam się na każdy możliwy sposób, gdyż nie wzięłam ze sobą do Kalifornii żadnego płaszcza; w ogóle nie byłam przygotowana na śniegową zimę oraz niskie temperatury. Zasznurowałam dokładnie glany, wzięłam do ręki walizkę i podążyłam do stacji metra, którym miałam się przemieścić do brooklyńskiego domu, uprzednio kupując w budce trochę sernika, bułeczek i precli, którymi żywili się wszyscy nowojorczycy.
Chociaż posiadłość była opuszczona od prawie pół roku, nawet nieźle się trzymała; w końcu nie mieliśmy „tajemniczego ogrodu”, tylko zwykłe podwórko z dużą czereśnią i huśtawką. Na szczęście nie napadało jeszcze wiele śniegu, więc nie miałam większych problemów z dobrnięciem do drzwi. Dom nie był wielki, zbudowany na planie prostokąta nieznacznie różniącego się od kwadratu, jednopiętrowy, kobaltowoniebieski, ze spadzistym, szarym dachem; otoczony pokaźnych rozmiarów trawnikiem. Rzut beretem od domu znajdował się park, których pełno było w całym Brooklynie; nie bez powodu nazywało się go czasem „miastem drzew”.
Weszłam do środka i skierowałam się na górę, do swojego pokoju, który urządziłam na poddaszu; kochałam klimat, jaki dawały takie miejsca. Lubiłam znajdować się na samym szczycie i uwielbiałam sposób, w jaki padało słońce z okien spadzistego dachu, choć niełatwo było je zasłonić, co oczywiście było konieczne. Miałam tam dużo miejsca. Białe ściany były pokryte plakatami moich ulubionych wykonawców. Gdzieś w kącie po drugiej stronie stała szafa, po przeprowadzce prawie pusta, do której było przyklejone lustro, a wokół niego karteczki z narysowanymi przeze mnie logami zespołów. Pod ścianą leżały trzy materace, które służyły mi za łóżko; wokół nich poniewierało się mnóstwo poduszek.
Westchnęłam błogo i zwyczajnie rzuciłam się na posłanie. Wspaniale było tam wrócić! W swoim pokoju czułam się bezpiecznie. Z dużych, jasnych okien rozpościerał się widok na drzewa w parku – w grudniu oczywiście były pokryte tylko śniegiem, ale latem ich zielone korony robiły wrażenie. Odpoczęłam chwilę, po czym zeszłam na dół do kuchni, by zjeść resztę precelków, a potem poszłam na zakupy. Zajęły mi dosyć dużo czasu – w końcu nadchodziły święta, trzeba było zaopatrzyć się i na nie, i na dotychczasowy głód. Nigdzie mi się na spieszyło, więc przebrnęłam przez regały supermarketu oraz niemal PRL-owskie kolejki na luzie. Właśnie, PRL... Przydałoby się wybrać do Europy, ale primo popytać na Greenpoincie, co słychać w pięknej socjalistycznej krainie.
Było dosyć późno, gdy wróciłam do domu. Zamówiłam na kolację słynną nowojorską pizzę, ociekającą sosem pomidorowym i serem. Oczywiście była bombą kaloryczną, więc jadłam ją góra dwa razy w miesiącu. Gdy otrzymałam zamówienie, usiadłam z pudełkiem oraz dużą szklanką coli przed telewizorem, by obejrzeć koncert Aerosmith. Cieszyłam się, że chłopaki mieli z nimi zagrać, z tym wyjątkowym zespołem. Oni wypełnili pewną dziurę w muzyce w latach siedemdziesiątych. Poza tym byli pierwszym takim amerykańskim zespołem. Co więcej, wywodzili się z Bostonu, a nie z LA, jak niemal wszyscy. Steven Tyler zaś był totalnym prekursorem – gdyby inni ludzie nosili jego ubrania, wyglądaliby przynajmniej dziwacznie, ale on prezentował się w nich świetnie. Wielu go kopiowało, lecz wokalista nie miał nic przeciwko, gdyż i tak wyglądał lepiej niż oni, jak sam twierdził. Poza tym chociaż właściwie nie można było nazwać go przystojnym, a wręcz przeciwnie, ja osobiście uważałam, iż miał w sobie coś bardzo pociągającego, w samym wyglądzie, choć nie potrafiłam tego nazwać.
Ach, Steven Tyler... A Steven Adler? Kolejna potencjalna ofiara opium? Cholera jasna... Na myśl o uzależnieniu Popcorna od razu poczułam przygnębienie. Naprawdę nie chciałam, by zginął... Dlaczego nie mogłam żyć beztrosko?! Dlaczego od samego początku musiałam drżeć o żywot moich przyjaciół?! Byłam święcie przekonana, iż narkotyki nie były niezbędne do egzystowania, w przeciwieństwie choćby do powietrza czy wody. Oni pewnie wywróciliby do góry nogami tę hierarchię... Moim zdaniem narkotyki były ucieczką dla tchórzy, bojących się sprostać problemom. Ćpuni woleli wziąć działkę oraz niczym się nie przejmować. Czytałam książkę My, dzieci z dworca Zoo i byłam przerażona, że nawet jedenasto-, dwunastolatki potrafiły prostytuować się na ulicach, by zdobyć pieniądze na narkotyki. Jeszcze dzieci! Całymi dniami włóczyć się po nieprzyjemnych miejscach w poszukiwaniu klientów... Taka wizja napawała mnie strachem i obrzydzeniem. Ćpanie stawało się jedynym celem oraz sensem ich życia, relacje z dotychczasowymi przyjaciółmi traciły na wartości. Nie mogłam sobie wyobrazić, że tak samo będzie z nami, że nie będę już grała z Axlem na pianinie, nie będę siedziała z Duffem na dachach, nie będę grała z Izzym na gitarze, nie będę droczyła się o płyty Stonesów ze Slashem, nie będę gotowała ze Stevenem... Nie mogłam sobie tego wyobrazić. Nie mogłam do tego dopuścić! Postanowiłam zrobić wszystko co w mojej mocy, by im pomóc, nawet wbrew ich woli, aby mieć czyste sumienie.

The Beatles – Strawberry Fields Forever
Następnego dnia poszłam tam, gdzie zawsze, czyli na... Tak, tak, oczywiście na pieprzone Strawberry Fields! Po niemal dokładnie pięciu latach trafienie na grób Lennona nie stanowiło dla mnie żadnego problemu, tym bardziej, że zawsze kochałam spacery po Central Parku. Nawet rdzenni nowojorczycy potrafili się w nim gubić, chcąc trafić do ZOO, a lądując koło jeziora.
Zauważając destynację swej wędrówki zwolniłam kroku. Wręcz niepewnie podeszłam do miejsca pochówku byłego Beatlesa, przyozdobionego mnóstwem kwiatów.
 – Witaj John... – zaczęłam cicho. – Dawno mnie tu nie było. Nawet w rocznicę... Cholera jasna, przepraszam, że zapomniałam o kwiatach... – Naprawdę było mi głupio. – Wiesz, w LA jest naprawdę w porządku. Poznałam pięciu chłopaków, bardzo się zaprzyjaźniliśmy... Są zespołem, grają jak Aerosmith, Stonesi i AC/DC. Niesamowicie wymiatają, mówię ci! Jeszcze będzie o nich głośno! Jedynym problemem jest to, że ćpają... – westchnęłam głośno i zamilkłam na dłuższą chwilę. – Wiem, powiesz, iż wszyscy biorą czy brali choć trochę, ale to moi przyjaciele! Nie chcę widzieć ich martwych! Strasznie się boję, że Steven w końcu przedawkuje... Nie jestem przyzwyczajona do tego i nie zamierzam – rzekłam zimno. – Oczywiście jest strasznie uparty, więc trudno mu przemówić do rozumu, nie wiem, jak to zrobić... – Znów bezsilnie westchnęłam. Przyklękłam na śniegu i rozmyślałam tak, nie bacząc na nic. Jak zawsze przy grobie Lennona, zdałam sobie sprawę, że mimo wszystko nadal byłam strasznie samotna. Obracałam się tylko wokół tamtych pięciu chłopaków, którzy zachowywali się tak destrukcyjnie! Ech, z deszczu pod rynnę... Żałowałam, że nie było nikogo, kto spojrzałby na nasze relacje z boku oraz wytłumaczył mi, jak z nimi postępować, dlaczego Axl był tak zaborczy, czemu Steven nie chciał przestać ćpać i czy mogłam wierzyć w obietnice Duffa. Szkoda, że nie mieszkaliśmy w Luizjanie – tam za niedotrzymanie słowa wsadziliby go za kratki. Nie bardzo umiałam z nimi rozmawiać, najwyżej na lżejsze, niezobowiązujące tematy, a już na przykład zwrócenie uwagi Rose’owi tak, by się nie wściekł graniczyło z cudem.
 – OK... Porozmawiamy później. Pójdę na Greenpoint, dowiedzieć się, co słychać za żelazną kurtyną... Ciekawe, czy podaliby do wiadomości, gdyby Jaruzelski się przekręcił! – Zaśmiałam się. – Do zobaczenia.

Bruce Springsteen – Born to Run
Chociaż byłam totalną outsiderką, w Little Poland czułam się dosyć swobodnie. Ci ludzie, tak jak ja, pochodzili z Polski, czuli się Polakami i nie chcieli tracić kontaktu z ojczyzną. Chociaż nie było to łatwe, utrzymywali kontakt z rodziną oraz przyjaciółmi, którzy zostali w naszej socjalistycznej ojczyźnie. To dobrze – dzięki temu mogłam się dowiedzieć, co się tam działo oraz czy warto było przyjeżdżać na koncerty (bo z jakiej innej okazji mogłabym się udać do tego smutnego kraju? Warszawa zrobiła na Davidzie Bowiem tak przygnębiające wrażenie, że napisał o niej popularną piosenkę Warszawa z jednego ze swych berlińskich albumów).
 – Dzień dobry. – Usiadłam przy barze w kawiarni. – Kawę z mlekiem poproszę.
 – Dzień dobry. „Imperialistyczny wróg kusi cię Coca-Colą, towarzyszko!” * – zażartował kelner. Westchnęłam, uśmiechając się lekko.
 – Co słychać w kraju, z którego Marks „jeszcze-nie-może-być-dumny”?
 – Cóż, nic, z czego moglibyśmy się cieszyć... – westchnął.
 – A ze strony muzycznej? Będzie się działo coś ciekawego?
 – Och, pewnie! – Rozpromienił się młodzieniec. – Słyszała pani Dżem? Wydali pierwszą koncertową kasetę. Nawet niezły materiał. TSA trochę koncertują, tak samo Lady Pank, Oddział Zamknięty i Perfect. A Ciechowskiego podobno chcą do wojska wziąć!
 – Co? No nie, poprzewracało im się w rzyciach! – Pokręciłam głową. – Niech mi tylko nie rozwalają Republiki! – jęknęłam. Najbardziej ceniłam sobie właśnie ten zespół.
 – Spokojnie, proszę pani, to jeszcze nie łagry. Nie będzie źle. Niech pani pamięta: „Głodne kurczaki nasze, bo Reagan zabrał im paszę” *!
Zaśmiałam się lekko na to hasło. Chwilę rozmawiałam z kelnerem o tym, co się działo, zamówiłam sobie jeszcze kawałek nowojorskiego sernika i wyszłam.
Kochałam ośnieżony Nowy Jork tuż przed Bożym Narodzeniem. Atmosfera była wyjątkowa w każdym zakątku miasta, jak na Bronksie, tak w Staten Island. Tłumy wędrujące zwykle do takich miejsc jak Central Park, Statua Wolności, Broadway, Empire State Building, Rockefeller Center, Madison Avenue, Times Square czy Piąta Aleja szczególnie skupiały się na trzech ostatnich. Sama często lubiłam chodzić na Times Square od tak. W ogóle lubiłam każde miejsce w Nowym Jorku, choć szczególnie upodobałam sobie Strawberry Fields oraz CBGB’s. Wieczorem oczywiście wybrałam się do ulubionego klubu. W sklepie muzycznym funkcjonującym przy nim kupiłam album Ramones Rocket to Russia. W końcu trzeba pomyśleć o przyjaciołach. Dodatkowo trafiłam na koncert tegoż zespołu! W następny weekend zaś miała wystąpić Patti Smith! Wspaniale. Ze względu na takie atrakcje mogłabym nigdy nie opuszczać Wielkiego Jabłka! Koncerty Ramones, sernik, pizza...

♪ System of a Down – Toxicity
Święta spędziłam bardzo skromnie – barszcz z uszkami, trochę karpia, sałatka... Najważniejszy okazał się... Jack Daniel’s. Kto by pomyślał! Oczywiście przed pasterką wypiłam tylko kilka łyków, nie mogłabym schlana pójść do świątyni. Kiedy wróciłam z Mszy do domu i wypiłam dość sporą (zwłaszcza jak dla mojej głowy) ilość boskiego napoju (zwłaszcza zdaniem Slasha), zadzwonił telefon. Już się zataczałam, więc nawet nie zastanowiłam się na tym, kto mógłby dzwonić.
 – Wesołych świąt, słodziutka!
 – To wy? Siema! – zawołałam „bardzo trzeźwo”. – Jeszcze się trzymacie?
 – Tak, ale słyszę, że ty nie – westchnął Axl. – Schlałaś się w święta?
 – A co! Wtedy nie martwię się, czy Popcorn przedawkował!
 – Ja jestem zdrowy, wesoły i żarcie pomagałem robić, wypraszam sobie! – odpyskował Steven.
 – Super. Wszystko w porządku u was?
 – Jasne, nie działo się nic szczególnego, jest OK. A u ciebie?
 – Fajnie, Ramones grali w weekend!
 – Farciara... – westchnął Duff. – Musisz mnie tam kiedyś zabrać!
 – No ba, kochasiu! Ty jeszcze do tego poderwiesz Debbie Harry!
 – OK, kotku, tobie już się język zbytnio plącze... Potem pogadamy. Ale kiedy do nas wracasz?
 – Jak przestaniecie ćpać, słodki dilerku!
 – A tak serio?
 – Przecież powiedziałam. No, przytulcie się wszyscy ode mnie... Kocham was! – rozłączyłam się, szczerząc zęby jak głupia do sera. Następnie wyszłam na miasto, bo co to za frajda się najebać i zaraz pójść spać? Nie, nic nie odpierdalałam, po prostu spacerowałam sobie, wołałam do ludzi „Wesołych świąt!”, dokarmiałam preclem gołębie i wspomagałam kolędników, śpiewających hit poprzednich świąt, Last Christmas – to ostatnie na szczęście w śladowych ilościach.

♪ AC/DC – T.N.T.
Po pijanych świętach spędzonych na leczeniu kaca, czytaniu książek i opróżnianiu butelek taniego wina, nadszedł czas na wycieczkę do Polski. Zbliżał się Sylwester, a z tej okazji koncerty. Bardzo chciałam zobaczyć na żywo Lady Pank i Dżem. Szkoda, że Republika tamtego roku nie była zbyt aktywna... Na szczęście wcześniej widywałam ich dość często. Grzegorz Ciechowski przypominał mi Jima Morrisona – obaj byli charyzmatycznymi poetami. Miałam tylko nadzieję, że pan Grzesio nie skończy jak Król Jaszczur...
W podróż do Warszawy przede wszystkim zabrałam ciepłe ubrania i dużo pieniędzy. Pamiętałam dobrze legendy o polskim koncercie Stonesów, za który ponoć zapłacono im dwoma wagonami wódki. Koszty ich pobytu zaś miały być równe zapłacie. Ładnie, co?
Miasto był szare i smutne. Do pustych sklepów ciągnęły się długie kolejki, pełne niezadowolonych, przygnębionych ludzi. Tylko w Peweksie można było nabyć coś porządnego bez takiej „atrakcji”. Ludzie czytali Po prostu, Trybunę ludu bądź Prawdę (dobre sobie!), choć dokładnie to samo mogli usłyszeć w radiu i telewizji. Po kryjomu przekazywali sobie egzemplarze Tygodnika Solidarność. Politycy, członkowie jedynej istniejącej partii, ze sztucznymi uśmiechami pozdrawiali obywateli, wykrzykując propagandowe hasła. Sąsiedzi witali się, łypiąc na siebie spod byka, a potem mamrocząc innym, że „tamci na pewno donoszą na SB, już pięciu ich znajomych było na ścieżkach zdrowia”. Podobno w jakimś mlecznym barze był „trzeci dzień bezmięsny w tym tygodniu, w rzyciach im się poprzewracało chyba!”. Ktoś zachęcał innych do wpisania się do książki skarg i wniosków. Małolaty skryte za krzakami nabijały jednorazowe zapalniczki, a młodsze dzieci delektowały się oranżadą w proszku, ciepłymi lodami czy wyrobami czekoladowymi (w porównaniu do których beznadziejna amerykańska czekolada smakowała nieźle). Nieliczni mogli się chwalić nowym radiem – Szarotką, pralką „Franią”, odtwarzaczami UNITRA, autem – Fiatem 125p lub Żukiem bądź motocyklem WSK, a nawet komputerami „Odra”. Inni tradycyjnie obawiali się, czy nowo postawiony budynek, już oddany na rocznicę powstania Tymczasowego Rządu PR (choć stało się to dopiero w Sylwestra) nie zawali się ludziom na głowy lub lamentowali, że milicja nie dała im zezwolenia na antenę satelitarną, a już rzygali tymi transmisjami z dożynek. Pod barem pijaczkowie wyczekiwali trzynastej, by móc zakupić alkohol. Ludzie zanosili makulaturę, żeby wymienić ją na papier toaletowy. Inni spieszyli na masówki w swoich zakładach pracy. Żołnierze byli umundurowani, choćby właśnie mieli przepustkę. Nieprzyjemni milicjanci palili papierosy bez filtra; starałam się ich omijać, bo mogło być ze mną jak z Axlem, który twierdził, iż większość razy trafił za kratki, bo po prostu nie podobał się glinom. Jeszcze przeszukaliby moje torby w poszukiwaniu książek emigranckich i zachodnich wydawnictw! Cóż, w skrócie, rzeczywistość PRL-u nie była wesoła, mimo bikiniarzy i wspaniałej muzyki, która miała osłodzić dzieciństwo młodzieży zmęczonej polityką.
Zakwaterowałam się jak zwykle w jednym z tańszych moteli i dość szybko zebrałam informacje o tym, czyje koncerty powinnam zobaczyć. Udało mi się, że mogłam zobaczyć na żywo Dżem, Lady Pank i Perfect! Oczywiście nie wszystko w stolicy, ale nie miałam problemów z dojazdem, wtedy pociągi nie były takie straszne. Pierwszy był występ zespołu Jana Borysewicza na warszawskim Torwarze. Cieszyłam się, że nie w Sali Kongresowej, za którą nie przepadałam. Oby też występu nie zepsuło ZOMO... Powszechnie wiadomo było, iż milicja cholernie uprzykrzała życie. Nafaszerowani prochami przez przełożonych, atakowali niewinnych obywateli. Przez nich na niektórych koncertach nawet nie można było klaskać, nie wspominając o pogowaniu! Tylko na takim Jarocinie była większa swoboda. Ba, podczas tego najwspanialszego festiwalu punki rzucali w innych błotem, na co tamci w odpowiedzi chwytali za torebki mleka i zaczynała się bitwa! Brałam nawet w takiej udział; wszyscy wyglądali jak kloszardzi, aż dołączył do nas wokalista występującego akurat zespołu. To było fantastyczne!
Na szczęście koncert Lady Pank był całkiem miłym wydarzeniem. Atmosfera była świetna, publiczność dobrze znała repertuar i śpiewała z Panasem oraz Borysewiczem. Zresztą jak można było nie znać takich utworów jak Mniej niż zero, Kryzysowa narzeczona, Fabryka małp, Zamki na piasku, Vademecum skauta, Mała Lady Punk, Minus 10 w Rio czy wreszcie mój ukochany Wciąż bardziej obcy? Wszyscy to doskonale znali! W końcu Lady Pank spokojnie można było nazwać polskimi Stonesami. Janusz Panasewicz nawet próbował tańczyć jak Mick Jagger, a Janek, Izzy oraz Keith mogliby śmiało być braćmi.
Potem grał Dżem w Toruniu. Nie słuchałam za dużo bluesa, właściwie tylko utworów Zeppelinów i Hendriksa w tym stylu, ale muzyka tego zespołu bardzo przypadła mi do gustu. Dzień, w którym pękło niebo, Czerwony jak cegła, a zwłaszcza Niewinni i ja – te utwory niesamowicie mnie urzekły. Były różnorodne i przemyślane. Wokalista, Rysiek Riedel, miał niesamowity głos oraz charyzmę, a z innej beczki uśmiech piękny jak Johnny Rotten. Ach, podczas ich koncertu nawet było pogo, hura!
Chociaż opowiadałam się zwłaszcza za punk rockiem i jego ideologią, podobała mi się też bardziej skomplikowana muzyka. W końcu jaki złożony był hard rock – gatunek grany przez TSA. Byli prekursorami tak ciężkiego grania w naszym kraju. Andrzej Nowak, gitarzysta, moim zdaniem dorównywał choćby takiemu Angusowi Youngowi. Do tego wokalista nie ustępował mu talentem, Piekarczyk miał świetny głos! Podczas sylwestrowego występu urzeczona słuchałam Trzech zapałek, Kocicy, Aliena czy Białej śmierci, choć Sala Kongresowa w Warszawie pozostawiała wiele do życzenia. Cóż, żywiliśmy coraz większe nadzieje na wyzwolenie się spod „opieki” ZSRR, a nawet mieliśmy na to szanse, odkąd powstała Solidarność. Dezerter śpiewał, że zbudujemy nowe domy z betonu i ze stali, w co gorąco wierzyłam, choć mogło mnie to wcale nie obchodzić – w końcu mieszkałam w Nowym Jorku, który i tak zawsze miał być miejscem najlepszym i najwspanialszym. Chociaż czułam się Polką, nie widziałam siebie w tym kraju. Mieszkałam w Wielkim Jabłku od bardzo dawna i to on zaakceptował mnie taką, jaka byłam, tam mimo wszystko czułam się najlepiej. Ewentualnie w Los Angeles, ale tylko z chłopakami.
* Propagandowe PRL-owskie hasła.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentujcie łaskawie, żebym wiedziała, że czytacie. Przecież podczas czytania towarzyszą Wam jakieś odczucia, coś Wam się podoba, coś Was irytuje, nudzi, czegoś brakuje, ja chciałabym o tym wiedzieć, by móc pisać lepiej! c: xoxo