♫♪ Black
Rebel Motorcycle Club – Love Burns ♪♫
W końcu nastał dwudziesty grudnia i z LAX po
kilku godzinach wylądowałam na JFK. Wcześniej krótko pożegnałam się z
chłopakami; podałam im mój nowojorski numer telefonu, by mogli w razie czego
zadzwonić. Mieli spędzać święta u rodziny Marca Cantera, przyjaciela Slasha.
Z radosnym uśmiechem przeszłam przez terminal
lotniska. Byłam wreszcie w domu, w Nowym Jorku, o tak! Chociaż nawet polubiłam
Los Angeles, nic nie mogło się równać wschodniej metropolii!
Na zewnątrz widać było tłoczną ulicę Queensu.
Pojazdy szybko przemieszczały się jezdnią, tabuny pieszych przechodziły z
jednej strony na drugą. Spostrzegłam też słynne budki z żywnością, w większości
obsługiwane przez imigrantów (głównie Meksykanów i hindusów, bo Chińczycy
prowadzili restauracje z własną kuchnią). Ogromne drapacze chmur uniemożliwiały
gdzieniegdzie dostęp słońca, nocą zaś czyniąc Nowy Jork „miastem, które nigdy
nie śpi”.
Zapięłam szczelnie ramoneskę i opatuliłam się
na każdy możliwy sposób, gdyż nie wzięłam ze sobą do Kalifornii żadnego
płaszcza; w ogóle nie byłam przygotowana na śniegową zimę oraz niskie
temperatury. Zasznurowałam dokładnie glany, wzięłam do ręki walizkę i podążyłam
do stacji metra, którym miałam się przemieścić do brooklyńskiego domu,
uprzednio kupując w budce trochę sernika, bułeczek i precli, którymi żywili się
wszyscy nowojorczycy.
Chociaż posiadłość była opuszczona od prawie
pół roku, nawet nieźle się trzymała; w końcu nie mieliśmy „tajemniczego
ogrodu”, tylko zwykłe podwórko z dużą czereśnią i huśtawką. Na szczęście nie
napadało jeszcze wiele śniegu, więc nie miałam większych problemów z
dobrnięciem do drzwi. Dom nie był wielki, zbudowany na planie
prostokąta nieznacznie różniącego się od kwadratu, jednopiętrowy,
kobaltowoniebieski, ze spadzistym, szarym dachem; otoczony pokaźnych rozmiarów
trawnikiem. Rzut beretem od domu
znajdował się park, których pełno było w całym Brooklynie; nie bez powodu
nazywało się go czasem „miastem drzew”.
Weszłam do środka i skierowałam się na górę,
do swojego pokoju, który urządziłam na poddaszu; kochałam klimat, jaki dawały
takie miejsca. Lubiłam znajdować się na samym szczycie i uwielbiałam sposób, w
jaki padało słońce z okien spadzistego dachu, choć niełatwo było je zasłonić,
co oczywiście było konieczne. Miałam tam dużo miejsca. Białe ściany były
pokryte plakatami moich ulubionych wykonawców. Gdzieś w kącie po drugiej
stronie stała szafa, po przeprowadzce prawie pusta, do której było przyklejone
lustro, a wokół niego karteczki z narysowanymi przeze mnie logami zespołów. Pod
ścianą leżały trzy materace, które służyły mi za łóżko; wokół nich poniewierało
się mnóstwo poduszek.
Westchnęłam błogo i zwyczajnie rzuciłam się
na posłanie. Wspaniale było tam wrócić! W swoim pokoju czułam się bezpiecznie.
Z dużych, jasnych okien rozpościerał się widok na drzewa w parku – w grudniu
oczywiście były pokryte tylko śniegiem, ale latem ich zielone korony robiły
wrażenie. Odpoczęłam chwilę, po czym zeszłam na dół do kuchni, by zjeść resztę
precelków, a potem poszłam na zakupy. Zajęły mi dosyć dużo czasu – w końcu nadchodziły
święta, trzeba było zaopatrzyć się i na nie, i na dotychczasowy głód. Nigdzie
mi się na spieszyło, więc przebrnęłam przez regały supermarketu oraz niemal
PRL-owskie kolejki na luzie. Właśnie, PRL... Przydałoby się wybrać do Europy,
ale primo popytać na Greenpoincie, co słychać w pięknej socjalistycznej
krainie.
Było dosyć późno, gdy wróciłam do domu. Zamówiłam
na kolację słynną nowojorską pizzę, ociekającą sosem pomidorowym i serem.
Oczywiście była bombą kaloryczną, więc jadłam ją góra dwa razy w miesiącu. Gdy
otrzymałam zamówienie, usiadłam z pudełkiem oraz dużą szklanką coli przed
telewizorem, by obejrzeć koncert Aerosmith. Cieszyłam się, że chłopaki mieli z
nimi zagrać, z tym wyjątkowym zespołem. Oni wypełnili pewną dziurę w muzyce w
latach siedemdziesiątych. Poza tym byli pierwszym takim amerykańskim zespołem.
Co więcej, wywodzili się z Bostonu, a nie z LA, jak niemal wszyscy. Steven
Tyler zaś był totalnym prekursorem – gdyby inni ludzie nosili jego ubrania,
wyglądaliby przynajmniej dziwacznie, ale on prezentował się w nich świetnie.
Wielu go kopiowało, lecz wokalista nie miał nic przeciwko, gdyż i tak wyglądał
lepiej niż oni, jak sam twierdził. Poza tym chociaż właściwie nie można było
nazwać go przystojnym, a wręcz przeciwnie, ja osobiście uważałam, iż miał w
sobie coś bardzo pociągającego, w samym wyglądzie, choć nie potrafiłam tego
nazwać.
Ach, Steven Tyler... A Steven Adler? Kolejna
potencjalna ofiara opium? Cholera jasna... Na myśl o uzależnieniu Popcorna od
razu poczułam przygnębienie. Naprawdę nie chciałam, by zginął... Dlaczego nie
mogłam żyć beztrosko?! Dlaczego od samego początku musiałam drżeć o żywot moich
przyjaciół?! Byłam święcie przekonana, iż narkotyki nie były niezbędne do
egzystowania, w przeciwieństwie choćby do powietrza czy wody. Oni pewnie
wywróciliby do góry nogami tę hierarchię... Moim zdaniem narkotyki były
ucieczką dla tchórzy, bojących się sprostać problemom. Ćpuni woleli wziąć
działkę oraz niczym się nie przejmować. Czytałam książkę My, dzieci z dworca Zoo i byłam przerażona, że nawet jedenasto-,
dwunastolatki potrafiły prostytuować się na ulicach, by zdobyć pieniądze na
narkotyki. Jeszcze dzieci! Całymi dniami włóczyć się po nieprzyjemnych
miejscach w poszukiwaniu klientów... Taka wizja napawała mnie strachem i
obrzydzeniem. Ćpanie stawało się jedynym celem oraz sensem ich życia, relacje z
dotychczasowymi przyjaciółmi traciły na wartości. Nie mogłam sobie wyobrazić,
że tak samo będzie z nami, że nie będę już grała z Axlem na pianinie, nie będę siedziała
z Duffem na dachach, nie będę grała z Izzym na gitarze, nie będę droczyła się o
płyty Stonesów ze Slashem, nie będę gotowała ze Stevenem... Nie mogłam sobie
tego wyobrazić. Nie mogłam do tego dopuścić! Postanowiłam zrobić wszystko co w
mojej mocy, by im pomóc, nawet wbrew ich woli, aby mieć czyste sumienie.
♫♪ The Beatles – Strawberry
Fields Forever ♪♫
Następnego dnia poszłam tam, gdzie zawsze,
czyli na... Tak, tak, oczywiście na pieprzone Strawberry Fields! Po niemal dokładnie pięciu latach trafienie
na grób Lennona nie stanowiło dla mnie żadnego problemu, tym bardziej, że
zawsze kochałam spacery po Central Parku. Nawet rdzenni nowojorczycy potrafili
się w nim gubić, chcąc trafić do ZOO, a lądując koło jeziora.
Zauważając destynację swej wędrówki zwolniłam
kroku. Wręcz niepewnie podeszłam do miejsca pochówku byłego Beatlesa,
przyozdobionego mnóstwem kwiatów.
–
Witaj John... – zaczęłam cicho. – Dawno mnie tu nie było. Nawet w rocznicę...
Cholera jasna, przepraszam, że zapomniałam o kwiatach... – Naprawdę było mi
głupio. – Wiesz, w LA jest naprawdę w porządku. Poznałam pięciu chłopaków,
bardzo się zaprzyjaźniliśmy... Są zespołem, grają jak Aerosmith, Stonesi i
AC/DC. Niesamowicie wymiatają, mówię ci! Jeszcze będzie o nich głośno! Jedynym
problemem jest to, że ćpają... – westchnęłam głośno i zamilkłam na dłuższą
chwilę. – Wiem, powiesz, iż wszyscy biorą czy brali choć trochę, ale to moi
przyjaciele! Nie chcę widzieć ich martwych! Strasznie się boję, że Steven w
końcu przedawkuje... Nie jestem przyzwyczajona do tego i nie zamierzam –
rzekłam zimno. – Oczywiście jest strasznie uparty, więc trudno mu przemówić do
rozumu, nie wiem, jak to zrobić... – Znów bezsilnie westchnęłam. Przyklękłam na
śniegu i rozmyślałam tak, nie bacząc na nic. Jak zawsze przy grobie Lennona,
zdałam sobie sprawę, że mimo wszystko nadal byłam strasznie samotna. Obracałam
się tylko wokół tamtych pięciu chłopaków, którzy zachowywali się tak
destrukcyjnie! Ech, z deszczu pod rynnę... Żałowałam, że nie było nikogo, kto
spojrzałby na nasze relacje z boku oraz wytłumaczył mi, jak z nimi postępować,
dlaczego Axl był tak zaborczy, czemu Steven nie chciał przestać ćpać i czy
mogłam wierzyć w obietnice Duffa. Szkoda, że nie mieszkaliśmy w Luizjanie – tam
za niedotrzymanie słowa wsadziliby go za kratki. Nie bardzo umiałam z nimi
rozmawiać, najwyżej na lżejsze, niezobowiązujące tematy, a już na przykład
zwrócenie uwagi Rose’owi tak, by się nie wściekł graniczyło z cudem.
–
OK... Porozmawiamy później. Pójdę na Greenpoint, dowiedzieć się, co słychać za
żelazną kurtyną... Ciekawe, czy podaliby do wiadomości, gdyby Jaruzelski się
przekręcił! – Zaśmiałam się. – Do zobaczenia.
♫♪ Bruce Springsteen – Born to
Run ♪♫
Chociaż byłam totalną outsiderką, w Little
Poland czułam się dosyć swobodnie. Ci ludzie, tak jak ja, pochodzili z Polski,
czuli się Polakami i nie chcieli tracić kontaktu z ojczyzną. Chociaż nie było
to łatwe, utrzymywali kontakt z rodziną oraz przyjaciółmi, którzy zostali w
naszej socjalistycznej ojczyźnie. To dobrze – dzięki temu mogłam się
dowiedzieć, co się tam działo oraz czy warto było przyjeżdżać na koncerty (bo z
jakiej innej okazji mogłabym się udać do tego smutnego kraju? Warszawa zrobiła
na Davidzie Bowiem
tak przygnębiające wrażenie, że napisał o niej popularną piosenkę Warszawa z jednego ze swych berlińskich albumów).
–
Dzień dobry. – Usiadłam przy barze w kawiarni. – Kawę z mlekiem poproszę.
–
Dzień dobry. „Imperialistyczny wróg kusi cię Coca-Colą, towarzyszko!” * –
zażartował kelner. Westchnęłam, uśmiechając się lekko.
– Co
słychać w kraju, z którego Marks „jeszcze-nie-może-być-dumny”?
– Cóż,
nic, z czego moglibyśmy się cieszyć... – westchnął.
– A ze
strony muzycznej? Będzie się działo coś ciekawego?
– Och,
pewnie! – Rozpromienił się młodzieniec. – Słyszała pani Dżem? Wydali pierwszą
koncertową kasetę. Nawet niezły materiał. TSA trochę koncertują, tak samo Lady
Pank, Oddział Zamknięty i Perfect. A Ciechowskiego podobno chcą do wojska
wziąć!
– Co?
No nie, poprzewracało im się w rzyciach! – Pokręciłam głową. – Niech mi tylko nie
rozwalają Republiki! – jęknęłam. Najbardziej ceniłam sobie właśnie ten zespół.
–
Spokojnie, proszę pani, to jeszcze nie łagry. Nie będzie źle. Niech pani
pamięta: „Głodne kurczaki nasze, bo Reagan zabrał im paszę” *!
Zaśmiałam się lekko na to hasło. Chwilę
rozmawiałam z kelnerem o tym, co się działo, zamówiłam sobie jeszcze kawałek
nowojorskiego sernika i wyszłam.
Kochałam ośnieżony Nowy Jork tuż przed Bożym
Narodzeniem. Atmosfera była wyjątkowa w każdym zakątku miasta, jak na Bronksie,
tak w Staten Island. Tłumy wędrujące zwykle do takich miejsc jak Central Park,
Statua Wolności, Broadway, Empire State Building, Rockefeller Center, Madison
Avenue, Times Square czy Piąta Aleja szczególnie skupiały się na trzech
ostatnich. Sama często lubiłam chodzić na Times Square od tak. W ogóle lubiłam
każde miejsce w Nowym Jorku, choć szczególnie upodobałam sobie Strawberry
Fields oraz CBGB’s. Wieczorem oczywiście wybrałam się do ulubionego klubu. W
sklepie muzycznym funkcjonującym przy nim kupiłam album Ramones Rocket to Russia. W końcu trzeba pomyśleć o przyjaciołach.
Dodatkowo trafiłam na koncert tegoż zespołu! W następny weekend zaś miała
wystąpić Patti Smith! Wspaniale. Ze względu na takie atrakcje mogłabym nigdy
nie opuszczać Wielkiego Jabłka! Koncerty Ramones, sernik, pizza...
♫♪ System
of a Down – Toxicity ♪♫
Święta spędziłam bardzo skromnie – barszcz z
uszkami, trochę karpia, sałatka... Najważniejszy okazał się... Jack Daniel’s.
Kto by pomyślał! Oczywiście przed pasterką wypiłam tylko kilka łyków, nie
mogłabym schlana pójść do świątyni. Kiedy wróciłam z Mszy do domu i wypiłam
dość sporą (zwłaszcza jak dla mojej głowy) ilość boskiego napoju (zwłaszcza
zdaniem Slasha), zadzwonił telefon. Już się zataczałam, więc nawet nie
zastanowiłam się na tym, kto mógłby dzwonić.
–
Wesołych świąt, słodziutka!
– To
wy? Siema! – zawołałam „bardzo trzeźwo”. – Jeszcze się trzymacie?
– Tak,
ale słyszę, że ty nie – westchnął Axl. – Schlałaś się w święta?
– A
co! Wtedy nie martwię się, czy Popcorn przedawkował!
– Ja
jestem zdrowy, wesoły i żarcie pomagałem robić, wypraszam sobie! – odpyskował
Steven.
–
Super. Wszystko w porządku u was?
–
Jasne, nie działo się nic szczególnego, jest OK. A u ciebie?
–
Fajnie, Ramones grali w weekend!
–
Farciara... – westchnął Duff. – Musisz mnie tam kiedyś zabrać!
– No
ba, kochasiu! Ty jeszcze do tego poderwiesz Debbie Harry!
– OK,
kotku, tobie już się język zbytnio plącze... Potem pogadamy. Ale kiedy do nas
wracasz?
– Jak
przestaniecie ćpać, słodki dilerku!
– A
tak serio?
–
Przecież powiedziałam. No, przytulcie się wszyscy ode mnie... Kocham was! –
rozłączyłam się, szczerząc zęby jak głupia do sera. Następnie wyszłam na
miasto, bo co to za frajda się najebać i zaraz pójść spać? Nie, nic nie
odpierdalałam, po prostu spacerowałam sobie, wołałam do ludzi „Wesołych
świąt!”, dokarmiałam preclem gołębie i wspomagałam kolędników, śpiewających hit
poprzednich świąt, Last
Christmas – to
ostatnie na szczęście w śladowych ilościach.
♫♪ AC/DC – T.N.T. ♪♫
Po pijanych świętach spędzonych na leczeniu
kaca, czytaniu książek i opróżnianiu butelek taniego wina, nadszedł czas na
wycieczkę do Polski. Zbliżał się Sylwester, a z tej okazji koncerty. Bardzo
chciałam zobaczyć na żywo Lady Pank i Dżem. Szkoda, że Republika tamtego roku
nie była zbyt aktywna... Na szczęście wcześniej widywałam ich dość często.
Grzegorz Ciechowski przypominał mi Jima Morrisona – obaj byli charyzmatycznymi
poetami. Miałam tylko nadzieję, że pan Grzesio nie skończy jak Król Jaszczur...
W podróż do Warszawy przede wszystkim
zabrałam ciepłe ubrania i dużo pieniędzy. Pamiętałam dobrze legendy o polskim
koncercie Stonesów, za który ponoć zapłacono im dwoma wagonami wódki. Koszty
ich pobytu zaś miały być równe zapłacie. Ładnie, co?
Miasto był szare i smutne. Do pustych sklepów
ciągnęły się długie kolejki, pełne niezadowolonych, przygnębionych ludzi. Tylko
w Peweksie można było nabyć coś porządnego bez takiej „atrakcji”. Ludzie
czytali Po prostu, Trybunę ludu bądź Prawdę (dobre sobie!), choć dokładnie to samo mogli usłyszeć w
radiu i telewizji. Po kryjomu przekazywali sobie egzemplarze Tygodnika Solidarność. Politycy,
członkowie jedynej istniejącej partii, ze sztucznymi uśmiechami pozdrawiali
obywateli, wykrzykując propagandowe hasła. Sąsiedzi witali się, łypiąc na
siebie spod byka, a potem mamrocząc innym, że „tamci na pewno donoszą na SB,
już pięciu ich znajomych było na ścieżkach zdrowia”. Podobno w jakimś mlecznym
barze był „trzeci dzień bezmięsny w tym tygodniu, w rzyciach im się
poprzewracało chyba!”. Ktoś zachęcał innych do wpisania się do książki skarg i
wniosków. Małolaty skryte za krzakami nabijały jednorazowe zapalniczki, a
młodsze dzieci delektowały się oranżadą w proszku, ciepłymi lodami czy wyrobami
czekoladowymi (w porównaniu do których beznadziejna amerykańska czekolada
smakowała nieźle). Nieliczni mogli się chwalić nowym radiem – Szarotką, pralką
„Franią”, odtwarzaczami UNITRA, autem – Fiatem 125p lub Żukiem bądź motocyklem
WSK, a nawet komputerami „Odra”. Inni tradycyjnie obawiali się, czy nowo
postawiony budynek, już oddany na rocznicę powstania Tymczasowego Rządu PR
(choć stało się to dopiero w Sylwestra) nie zawali się ludziom na głowy lub
lamentowali, że milicja nie dała im zezwolenia na antenę satelitarną, a już
rzygali tymi transmisjami z dożynek. Pod barem pijaczkowie wyczekiwali
trzynastej, by móc zakupić alkohol. Ludzie zanosili makulaturę, żeby wymienić
ją na papier toaletowy. Inni spieszyli na masówki w swoich zakładach pracy.
Żołnierze byli umundurowani, choćby właśnie mieli przepustkę. Nieprzyjemni
milicjanci palili papierosy bez filtra; starałam się ich omijać, bo mogło być
ze mną jak z Axlem, który twierdził, iż większość razy trafił za kratki, bo po
prostu nie podobał się glinom. Jeszcze przeszukaliby moje torby w poszukiwaniu
książek emigranckich i zachodnich wydawnictw! Cóż, w skrócie, rzeczywistość
PRL-u nie była wesoła, mimo bikiniarzy i wspaniałej muzyki, która miała
osłodzić dzieciństwo młodzieży zmęczonej polityką.
Zakwaterowałam się jak zwykle w jednym z
tańszych moteli i dość szybko zebrałam informacje o tym, czyje koncerty
powinnam zobaczyć. Udało mi się, że mogłam zobaczyć na żywo Dżem, Lady Pank i
Perfect! Oczywiście nie wszystko w stolicy, ale nie miałam problemów z
dojazdem, wtedy pociągi nie były takie straszne. Pierwszy był występ zespołu
Jana Borysewicza na warszawskim Torwarze. Cieszyłam się, że nie w Sali
Kongresowej, za którą nie przepadałam. Oby też występu nie zepsuło ZOMO...
Powszechnie wiadomo było, iż milicja cholernie uprzykrzała życie. Nafaszerowani
prochami przez przełożonych, atakowali niewinnych obywateli. Przez nich na
niektórych koncertach nawet nie można było klaskać, nie wspominając o
pogowaniu! Tylko na takim Jarocinie była większa swoboda. Ba, podczas tego
najwspanialszego festiwalu punki rzucali w innych błotem, na co tamci w
odpowiedzi chwytali za torebki mleka i zaczynała się bitwa! Brałam nawet w
takiej udział; wszyscy wyglądali jak kloszardzi, aż dołączył do nas wokalista
występującego akurat zespołu. To było fantastyczne!
Na szczęście koncert Lady Pank był całkiem
miłym wydarzeniem. Atmosfera była świetna, publiczność dobrze znała repertuar i
śpiewała z Panasem oraz Borysewiczem. Zresztą jak można było nie znać takich
utworów jak Mniej niż zero, Kryzysowa narzeczona, Fabryka małp, Zamki na piasku, Vademecum
skauta, Mała Lady Punk, Minus 10 w Rio czy wreszcie mój ukochany
Wciąż bardziej obcy? Wszyscy to
doskonale znali! W końcu Lady Pank spokojnie można było nazwać polskimi
Stonesami. Janusz Panasewicz nawet próbował tańczyć jak Mick Jagger, a Janek,
Izzy oraz Keith mogliby śmiało być braćmi.
Potem grał Dżem w Toruniu. Nie słuchałam za
dużo bluesa, właściwie tylko utworów Zeppelinów i Hendriksa w tym stylu, ale muzyka
tego zespołu bardzo przypadła mi do gustu. Dzień,
w którym pękło niebo, Czerwony jak
cegła, a zwłaszcza Niewinni i ja
– te utwory niesamowicie mnie urzekły. Były różnorodne i przemyślane. Wokalista,
Rysiek Riedel, miał niesamowity głos oraz charyzmę, a z innej beczki uśmiech
piękny jak Johnny Rotten. Ach, podczas ich koncertu nawet było pogo, hura!
Chociaż
opowiadałam się zwłaszcza za punk rockiem i jego ideologią, podobała mi się też
bardziej skomplikowana muzyka. W końcu jaki złożony był hard rock – gatunek
grany przez TSA. Byli prekursorami tak ciężkiego grania w naszym kraju. Andrzej
Nowak, gitarzysta, moim zdaniem dorównywał choćby takiemu Angusowi Youngowi. Do
tego wokalista nie ustępował mu talentem, Piekarczyk miał świetny głos! Podczas
sylwestrowego występu urzeczona słuchałam Trzech
zapałek, Kocicy, Aliena czy Białej śmierci, choć Sala Kongresowa w Warszawie pozostawiała wiele
do życzenia. Cóż, żywiliśmy coraz większe nadzieje na wyzwolenie się spod
„opieki” ZSRR, a nawet mieliśmy na to szanse, odkąd powstała Solidarność.
Dezerter śpiewał, że zbudujemy nowe domy
z betonu i ze stali, w co gorąco wierzyłam, choć mogło mnie to wcale nie
obchodzić – w końcu mieszkałam w Nowym Jorku, który i tak zawsze miał być
miejscem najlepszym i najwspanialszym. Chociaż czułam się Polką, nie widziałam
siebie w tym kraju. Mieszkałam w Wielkim Jabłku od bardzo dawna i to on
zaakceptował mnie taką, jaka byłam, tam mimo wszystko czułam się najlepiej.
Ewentualnie w Los Angeles, ale tylko z chłopakami.
* Propagandowe PRL-owskie hasła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentujcie łaskawie, żebym wiedziała, że czytacie. Przecież podczas czytania towarzyszą Wam jakieś odczucia, coś Wam się podoba, coś Was irytuje, nudzi, czegoś brakuje, ja chciałabym o tym wiedzieć, by móc pisać lepiej! c: xoxo