♫♪ R.E.M. – Losing My Religion ♪♫
Głodny i skacowany Slash powolnym, ociężałym
krokiem wlókł się w kierunku Bel Air. Był pewien, iż Alex, jako jedyna rozsądna osoba w otoczeniu, trafiła
do domu oraz nie zrobiła nic głupiego ostatniej nocy. Bardzo się cieszył, iż ją
poznali. Potrzeba im było takiej wspaniałej, ciepłej osoby, która
bezinteresownie i dobrowolnie pomagałaby im oraz wspierała ich wysiłki na
drodze do kariery. Izzy miał totalną rację, nazywając ją piekielnym aniołem.
Potrafiła być miła i kochana, lecz jednocześnie umiała bronić swego zdania oraz
pokazać pazurki. Bardzo mu się to w niej podobało.
Wreszcie dodarł do jej kamienicy i wspiął się na drugie piętro.
Zapukał, bo szatynka zawsze zwracała mu na to uwagę, ale jako że nie lubił
czekać, zaraz nacisnął klamkę. A ta ustąpiła.
Mulat zdziwił się trochę. Zapomniała zamknąć drzwi? Co się stało?
– Alex? – Wszedł do środka. Dom
prezentował się nienagannie jak zawsze, raczej nie stało się w nim nic
niepokojącego. Chłopaka uspokoiło, iż prawdopodobnie nie została okradziona.
Tylko czy w ogóle była cała oraz zdrowa?
Zajrzał do salonu i kamień spadł mu z serca.
– McKagan, alkoholiku,
zabalowałeś z naszą słodką przyjaciółką!
– Co, co? – Rozbudził się blondyn.
– O, Slash... Slash! – Otrzeźwiał. – Jak tu wszedłeś?!
– Drzwiami – odparł beztrosko. –
A ty, co porabiałeś całą noc w domu Alex?
– Nie mieliśmy ochoty
imprezować, więc słuchaliśmy muzyki, grałem jej na gitarze, pozwoliła mi się
wykąpać...
– O, wspólny prysznic? –
Gitarzysta uśmiechnął się lubieżnie.
– Nie, debilu! Co ty sobie, kurwa,
wyobrażasz?! Wiesz dobrze, że Alex to moja przyjaciółka i nie jest taka!...
– Duff, ale chyba chciałbyś
czegoś więcej, co? – zapytał poważnie. Na szczęście zielonooka uwolniła
blondyna od konieczności odpowiedzi.
– Serwus... O, Slash! Jak tu
wszedłeś?!
– Zapomnieliście zamknąć drzwi,
gołąbki...
– Cholera jasna! – zdenerwowała
się dziewczyna i zaczęła rozglądać się, czy nic nie zniknęło.
– Spokojnie, Alex, miałaś farta
i nikt prócz mnie cię nie odwiedził. Może wiedzieli, że jesteś z Duffem i się go
bali... – zachichotał mulat. – Chociaż w charakterze psa obronnego lepszy byłby
Axl. Kurwa mać, gdybyś widziała, jak wczoraj pobił się ze Stevenem... Oni
ciągle się leją. Rudy chyba był trochę na was wkurzony.
– Dlaczego? – spytała Alex
niewinnie, przygotowując kawę.
– Zauważył, że razem wyszliście
z klubu. Poza tym nie podobało mu się, iż Duffy cię odprowadził oraz wcześniej
się dowiedział, że chcesz zostać treserką sześciu strun.
Uśmiechnęła się na to określenie.
– Axl przesadza. Przecież to nic
wielkiego...
Duff odrobinę się zasępił i zanurzył dziób w kubku. Uważał tak samo,
jak szatynka. Tylko jak wytłumaczyć to rudemu? Nie było sposobu, cechowała go
wielka upartość. Basista nie chciał ciągle kłócić się z przyjacielem, ale nie
zamierzał też ograniczać kontaktów z Alex, bo oboje bardzo się lubili. Przecież
dziewczyna poświęcała też sporo uwagi Rose’owi, więc czemu ten chciał być tak
zaborczy, skoro sam twierdził, iż nie zamierzał się wiązać? Nie miał prawa się
rządzić! Wszyscy byli wolnymi ludźmi!
– Podejrzewam, że teraz będzie
trzeba przez jakiś czas bardzo na niego uważać – dodał gitarzysta. – Wiecie,
jaki jest Axl...
Tak, wiedzieli. Pewnie przez najbliższy czas zamierzał traktować oboje
protekcjonalnie, Duffa stale opierdalać, a do Alex pewnie odnosić się z wielką
łaską. Izzy mówił (gdy czasem raczył się odezwać), że rudy był taki od zawsze.
Dwa miesiące później
Mieszkałam w Los Angeles już trzy miesiące i właściwie zdążyłam się do
niego przyzwyczaić. Przystopowałam z narzekaniem na skwar oraz głośnymi
lamentami, iż musiałam opuścić Nowy Jork. Oczywiście nadal tęskniłam za Central
Parkiem i koncertami oraz moim brooklyńskim domem, ale w LA nie było tak źle,
jak na początku mi się wydawało. Zawdzięczałam to przede wszystkim Axlowi,
Duffowi, Slashowi, Izzy’emu i Stevenowi. Nie sposób było się z nimi nudzić.
Gdyby nie oni, w samotności spędzałabym wieczory przy pianinie albo przed
telewizorem, a w weekendy piła wino w klubach, po czym zabijała wszystkich w
pogo. Tak, bardzo pozytywnie.
Czas mijał mi na wysłuchiwaniu prób (a chłopcy grali przy mnie bardzo
chętnie i często), gotowaniu obiadów z Popcornem, nauce gry na gitarze ze
Slashem oraz Stradlinem, graniu na pianinie z Axlem, pogowaniu oraz wychwalaniu
punk rocka z Duffem. O tak, basista i ja okazaliśmy się sobie prawdziwie
bratnimi duszami. Przesiadywaliśmy czasem na dachach, pijąc wino, klnąc,
śmiejąc się, rozwalając butelki oraz opowiadając, jak to rozpierdolilibyśmy
system. W dodatku to nie było takie czcze, pijackie gadanie, bo przecież komuna
stanowiła realny, poważny problem. Cenzura bardzo ograniczała artystów. Żałowałam,
iż nie miałam przyjaciół, z którymi mogłabym przesiadywać w piwnicach bądź
garażach i obserwować proces tworzenia muzyki idealnie opisującej
rzeczywistość. Nawet zważając na fakt, że nie mieszkałam w Polsce; tylko czasem
tam przyjeżdżałam na koncerty, letnie festiwale. Niekiedy naprawdę głupio się
czułam, będąc obcą w swojej własnej ojczyźnie...
♫♪ Pink Floyd – Goodbye Blue Sky ♪♫
Siedziałam z Izzym przed Hellhousem, grając Goodbye Blue Sky Pink Floyd. Na szczęście Waiters nie lubił tak skomplikowanych kompozycji jak
Hendrix, więc mogłam sobie pograć psychodeliczne kawałki.
– Widzisz, jesteś zajebista –
powiedział, zaciągając się szlugiem. – Dwa miesiące i już grasz Floydów!
Uśmiechnęłam się lekko.
– Gdybym nie grała na
klawiszach, nie byłoby tak dobrze.
– Ale jest zajebiście... I
zajebiście – stwierdził filozoficznie po krótkim namyśle. Zaśmiałam się tylko.
Towarzysz uważnie obserwował ulatujący dym.
– Co jest takiego fajnego w
paleniu? – westchnęłam, przekrzywiając głowę. Chłopak drgnął nagle, jakby coś
mu się niespodziewanie przypomniało.
– A może chcesz spróbować tego?
– Wyjął z kieszeni spodni małe, czarne pudełeczko. Widziałam już takie.
– Tabaka?
Kiwnął głową.
– Wciągałaś już kiedyś?
Potrząsnęłam włosami.
– Daj rękę. – Wziął moją dłoń. –
Odchyl kciuk... Tu masz anatomiczną tabakierę, ten dołek. Tutaj sypiesz tabakę.
– Mocno stuknął kilkakrotnie tabakierą o ziemię, po czym otworzył ją i sypnął
troszkę brązowego proszku na moją dłoń. – Niuchaj na zdrowie. Tylko delikatnie,
bo ci poleci do gardła, a jak będziesz zdolna, to możesz nawet się porzygać.
Zatkałam lewą dziurkę i zbliżyłam nos do dłoni. Drobne ziarenka tytoniu
pachniały miętą. Przyjemnie. Tak jak polecił Izzy, delikatnie wciągnęłam. Po
chwili twarz zaczęła mnie szczypać, oczy się załzawiły, ale zarazem poczułam orzeźwienie,
rozluźniłam się.
– Heil
Hitler! – zażartował.
Zmarszczyłam brwi. – Masz hitlerka pod nosem.
Przejrzałam się w do połowy pełnej (patrzcie, stałam się optymistką!)
butelce whisky i istotnie ujrzałam tabaczany wąsik.
– Fuck you! – odcięłam
się, zainspirowana koncertowym Freddiem Mercurym. – Toż to Fryderyk, a nie
hitlerek, kołku.
Oboje zaczęliśmy chichotać. Nagle z garażu wypadł Axl i spojrzał na nas
błędnym wzrokiem.
– Co to jest? Stradlin!... –
Wyrwał mi rąk opakowanie i powąchał zawartość.
– Wyluzuj, stary! Chyba nie
sądzisz, że dałbym jej herę albo fetę...
– Oby. Obyś nigdy tego nie
zrobił – wycedził rudy i wrócił do środka.
Poczułam, że zaczynam siąpić nosem. A ponoć tabaka miała uwalniać od
kataru, rozszerzając śluzówkę.
– Hipokryta – burknęłam, mając
na myśli Axla.
– Rudy nie jest uzależniony.
Ćpa, jak ma ochotę, ale nie z musu. Jesteś jego przyjaciółką, więc chyba
rozumiesz, że nie chce, byś wpadła w to gówno. Ja też ci mówię, nigdy nie
próbuj! – Spojrzał na mnie twardo. – Nie warto, dziewczyno, wierz mi.
– To dlaczego wy wszyscy
bierzecie? – spytałam rozpaczliwie, wzdychając.
Milczał długo, paląc papierosa bez zaciągania się.
– Właściwie już sam nie wiem –
odparł cicho, martwo i zaciągnął się resztką szluga, niemal do filtra.
– Brawo, kochani – mruknęłam.
„Naprawdę miło będzie widzieć was martwych, z igłami strzykawek wbitymi w
przedramiona...” pomyślałam gorzko. Dołączył do nas Slash i beztrosko zaczął
grać As Tears Goes By Stonesów.
– Nie lubię standardowego stroju
– poskarżył się.
– I dla twojego widzimisię,
ciulu, też muszę mieć nastrojoną gitarę pół tonu w dół – burknął brunet.
– Inaczej przecież by nie
pasowało, kurwa. To co? Tak jest zajebiście! Na standardowym nigdy nie mogłem
wymyślić dobrej solówki.
Izzy przewrócił oczyma, klnąc pod nosem i mrucząc coś o imbecylu, który
nie kupił basu tylko dlatego, że miał mniej strun – tak było w istocie, ale
przecież Saul był wtedy jeszcze dzieciakiem...
– A wiesz, jak ja lubię
przestrajać gitarę? – westchnęłam. – Specjalnie, żeby grać AC/DC, Sabatów, Stonesów...
Nie, Slash! Kurwa, będziesz mi potem nastrajał na standard! – zaprotestowałam,
widząc, iż mulat zaczął kręcić stroikiem jednej z wiolinowych strun.
– Spokojnie, Alex... – mruknął.
– I tak ci się trochę rozstroiła. Zresztą to tylko pół tonu... – To samo mogłam
powiedzieć jemu! Trącił strunę jeszcze raz, sprawdzając, czy wpadała w rezonans
z poprzednią. Burknęłam niezadowolona. – Struny nie są tak mocno naciągnięte,
łatwiej grać! Co, żałujesz mi? – spytał żałośnie z miną zbitego psa.
– Ech, Slash, co ty masz w
sobie, że tak ci ulegam...
– Slashowi żadna się nie oprze,
zapamiętaj, skarbie. – Wyszczerzył zęby i zaczął grać jakąś improwizację, która
potem przeszła w Purple Haze Hendriksa (chociaż ten utwór pochodził z
pierwszego albumu, na którym niby jeszcze nie stroił gitary pół tonu niżej),
czym mnie udobruchał. Uwielbiałam największego wirtuoza oraz prekursora gitary,
mańkuta, grającego nawet zębami. Zresztą, wszyscy byli nim oczarowani, nie
tylko gitarzyści. Jimi nie był minimalistą, komponował trudne utwory, o czym
wspomniałam. Pewnie miałam poczekać dość długo, jeśli nie wieczność, by je
zagrać...
– Hej, Jimi... Jakiś blady
jesteś. – Taa, pewnie blady Afroamerykanin miał wyglądać niczym mulat. – I włosy
zapuściłeś! A czemu już nie grasz na Stratocasterze? – zażartował Duff,
przychodząc do Hellhouse’u z paroma flaszkami.
– Ja chcę znowu Gibsona Les
Paula! Takiego jak Page! –
Slash zrobił minę zrozpaczonego dzieciaka.
– Nie patrz tak na mnie. Moim
klientem jest Perry – mruknął Izzy, czując na sobie jego wzrok.
– Ej, skoro Joe u ciebie zawsze
kupuje, to może mógłby nam załatwić jakieś koncerty, co?
– Hey Joe... Where are you gonna go now? – zażartowałam.
– Za dużo mi płaci, żebym go
mógł jeszcze prosić o takie rzeczy. Oczywiście zważając na fakt, że to Joe
Perry. Niestety, przykro mi. – Wzruszył ramionami Izzy. Wielka szkoda...
– Hej, a może któryś z was wie,
jak zagrać People Are Strange? – zagadnęłam, by zmienić temat i się nie
martwić bądź nudzić. Slash ochoczo klasnął w dłonie.
– A tak mnie klęłaś, że
przestroiłem ci gitarę...
♫♪ Aerosmith – Dream On ♪♫
– Maybe tomorrow the good Lord will take you away. / Może
jutro dobry Pan cię zabierze.
Dream on, dream on, dream yourself a dream comes true... / Marz
dalej, wyśnij sobie, że sen się spełni... – akompaniowałam Slashowi swym
niezbyt dobrym śpiewem rozłożona na kanapie w Hellhousie.
– Hej... Szukam Stradlina. –
Nieoczekiwanie do środka wszedł jakiś osobnik. Spojrzałam na niego i trochę
mnie zamurowało. O kurwa mać, to Joe „Boski” Perry! Łii! Ale jazda! Przystojny,
długowłosy brunet o przepastnym spojrzeniu – ten Joe Perry! – O, dobrą muzykę
tu gracie... Dzieciaki, jak
powiedziałby Tyler. – Spojrzał na mnie i lekko się uśmiechnął, pesząc mnie.
– Przecież Steven nie jest takim
dinozaurem – odważyłam się wtrącić.
– Ale podobno jak ktoś jest
stary, to mądry, a on chce uchodzić tu za autorytet, nie tylko wtedy, gdy Lśniące
Bliźniaki * siedzą u siebie na wyspach. Ej, chłopaki, czemu nie zapoznaliście mnie
jeszcze z taką inteligentną i czarującą damą?! Wstydźcie się, miałem o was
lepsze zdanie.
– Wybacz Joe, kurwa, ale od dłuższego
czasu wpadałeś do nas tylko w celu załatwienia interesów z Izzym. A ta dama to
nasza przyjaciółka Alex – rzekł Slash.
– Miło poznać. – Uścisnął moją
dłoń.
– Mnie również, miło się
dowiedzieć, iż w rzeczywistości jesteś równie czarujący co na scenie.
– A ile razy już cię czarowałem?
– Trzy. Mam nadzieję, że będzie
więcej.
–
Oczywiście! Chętnie sprawdzę, jak czaruję taką uroczą panienkę...
O rany, jeszcze Joe Perry miałby ze mną
flirtować?! Jak wiele może zmienić przeprowadzka do Los Angeles... W Nowym
Jorku nigdy nie przydarzało mi się nic takiego.
–
Gdybyś pozwolił tym wariatom otworzyć wasz koncert, może nawet rzuciłabym w
ciebie stanikiem – wypaliłam, co zadziwiło mnie samą.
– Tak
powiadasz? – Błysnęły mu ciemne oczy. Uśmiechnęłam się lekko kokieteryjnie. –
Droga Alex... Wobec tego, chłopaki, macie spiąć tyłki i za parę miesięcy zagrać
jako nasz support!
–
Mówisz serio? – Izzy’emu, który właśnie stanął w drzwiach garażu, prawie
wyleciał papieros z ust.
–
Pewnie, mój ulubiony handlarzu! Jeśli to uszczęśliwi taką miłą, przeuroczą
dziewczynę... Ale przechodząc do naszych interesów...
Stradlin wyszedł z nim na zewnątrz, wiadomo
po co. Slash zaczął podskakiwać na taborecie.
–
Alex, kocham cię, normalnie cię kocham, dziewczyno i nawet oddam ci mojego
Daniel’sa!
Zaśmiałam się uradowana.
– Nie
musisz się aż tak poświęcać, Slash, Jack ma czterdzieści procent, a ja słabą
głowę...
– Tylko
wiesz, że naprawdę będziesz musiała rzucić w niego tym stanikiem? – Wyszczerzył
radośnie zęby. – Joe ci tego nie zapomni...
Starałam się zachować neutralną minę, lecz
nie byłam pewna efektu.
– Nie
przejmuj się, może być stary, za mały, nawet różowy – zachichotał mulat.
* Glimmer Twins, czyli Mick Jagger i Keith Richards.
Prosze pani, dzięki pani twórczości ludzie uważają mnie za idiotkę! Juz tłumacze czemu. Otóż moja kochana mamusia wysłała mnie do sklepu, a ja wracając z niego czytałam sobie ten rozdział i szczerzyłam się jak głupia do komórki! Zapytasz pewnie czemu, a temu, że scena z Joe rozjebała mnie na części pierwsze! Lecę czytać dalej i skomentuje na ostatnim wpisie ;)
OdpowiedzUsuńI zapraszam do siebie.
breath-of-memories.blogspot.com