Los
Angeles i Nowy Jork. Nowy Jork i Los Angeles.
Jedno z tych miejsc kochałam, drugiego nienawidziłam. Oczywiście
wielbiłam Wielkie Jabłko! Wschodnią metropolię uważałam za prawdziwie cudowne
miejsce. Wcześniej, jeszcze w Europie, też mieszkałam na wschodzie kraju...
Nienawidziłam smogu, rozpusty, narkotyków i tego wszystkiego, co kojarzyło się
ze stolicą Kalifornii – nie to, że Nowy Jork był wolny od takich „atrakcji”,
lecz mimo poznania go dogłębnie nie myślałam o nim w tamtych kategoriach. Cóż,
włóczyłam się raczej tylko po Manhattanie i Brooklynie, nie przepadałam za
Queensem...
Kto by pomyślał, że zamieszkam w Mieście Aniołów! A tym bardziej, że
znajdę tam coś w rodzaju szczęścia...
Oprócz Nowego Jorku lubiłam: czerń, glany, rockową muzykę, długowłosych
facetów, góry, pianino, pisać piosenki, mój ojczysty kraj, Jimiego Hendriksa,
The Beatles, Michaela Jacksona, Led Zeppelin, Pink Floyd, Aerosmith, Queen,
AC/DC. Byłam po prostu uzależniona od muzyki! Po skończeniu szkoły stała się
głównym sensem mego życia, chociaż nie widziałam dla siebie przyszłości w
tamtym kierunku. Byłam pianistką i pisałam piosenki, a to każdy zespół robił
sam. Może gdybym jeszcze potrafiła śpiewać, ale tego daru mi poskąpiono i
właściwie nie chciałam być sławna, rozpoznawalna – chyba że jako autorka
piosenek.
Bardzo niezadowolona spędziłam w nowym mieszkaniu kilka dni bez
wychodzenia. Ojciec, z którym przybyłam do miasta, zaopatrzył mnie w dość
pokaźne racje żywnościowe i poinformował, kiedy dane elementy wyposażenia
powinny zostać dostarczone, lecz poza tym nie wykazał się zainteresowaniem.
Było tak, odkąd matka nas zostawiła. Nigdy nie pytał, nie chciał wiedzieć, co
czułam, jaka byłam, co robiłam. Nie przeszkadzało mu, że nie wybierałam się na
studia ani nie pracowałam – bylebym tylko nie wchodziła mu w drogę. Nie
stanowiło to dla mnie problemu, gdyż byłam samotniczką. Już od piętnastego roku
życia mieszkałam jakby sama, z tym że ojciec płacił rachunki. Sądziłam jednak,
iż mimo wszystko mnie kochał, skoro nie chciał zostawiać mnie samej w Nowym
Jorku, chociaż byłam już dorosła. Postanowiłam to docenić. W dodatku kupił mi
całkiem własne mieszkanie!
Dom nie był jakiś morowy – po prostu dwa spore pokoje z kuchnią.
Sypialnia znajdowała się na zachodzie, miała drewnianą podłogę i
trawiastozielone ściany. Koło wejścia były dwie duże szafy, przy przeciwległej
ścianie zaś regał zapełniony książkami i kasetami, a obok niego spora toaletka
z okazałym lustrem. Naprzeciw szaf znajdowało się duże łóżko, a na lewo od
niego okno. Kuchnia zaś była niewielka, słoneczna, ciepła i przytulna – idealna
wręcz. Znajdowały się w niej drewniane, żółte szafki, w których pedantycznie
ułożyłam różne przyprawy oraz naczynia. Z okna rozlegał się widok na wieżowce
niemal do złudzenia przypominające bliźniaki na nowojorskim World Trade Center.
Z kolei drugi pokój, tak duży jak sypialnia, był prawie pusty. Miał lawendowe
ściany, do których postanowiłam dobrać zielone meble (drewniane, oczywiście,
uwielbiałam drewno), kojarzące mi się jakoś z... Katarem siennym (na szczęście
nie cierpiałam z jego powodu). Znajdowały się tam dwa regały, ława, telewizor
na stoliku i skórzana kanapa – uwielbiałam skórzane rzeczy. Z dużego balkonowego
okna widać było którąś stronę słynnej góry Lee (ale nie tę z literami
tworzącymi nazwę dzielnicy Hollywood). Na prawo od nich, trochę jakby schowane
za telewizorem, stało moje hebanowe pianino, które ojciec kupił, kiedy
przeprowadziliśmy się do Nowego Jorku. Rozpoczęłam naukę gry na tym
instrumencie, gdy miałam dziesięć lat. Mama wolała, abym wybrała gitarę, jednak
ojciec stwierdził, że lepiej, bym usprawniła prawą rękę - moja rodzicielka
argumentowała, iż byłam leworęczna, jak Jimi Hendrix. Bardzo ją kochałam i
pragnęłam kiedyś w tajemnicy nauczyć się grać dla niej Sonatę księżycową.
Wyobrażałam sobie jej łzy szczęścia. Gdyby odeszła, kiedy byłam mniejsza,
pewnie obwiniałabym się, że to dlatego, iż wybrałam pianino – na szczęście
(czyżby?) miałam już dwanaście lat w momencie jej opuszczenia. Wyobrażacie
sobie? Wieczorem tuliła mnie, całowała i mówiła, że mnie kocha, rano zaś tata
wziął z kuchennego stołu tajemniczy list i po przeczytaniu go powiedział tylko:
„mama nas zostawiła”. Spojrzał na mnie beznamiętnym wzrokiem, po czym wyrzucił
właściwie ostatnie słowa matki do żarzącego się ognia w kominku. Nigdy nie
zdradził mi, co dokładnie napisała. Twierdził, iż na pewno nie dała mu żadnego
znaku zwiastującego odejście, lecz poza tym nie chciał o niej mówić, ale może
tak było lepiej, niż miałby mniemać, że pewnie uciekła do jakiegoś bogatego
dziwkarza. Zawsze żywiłam nadzieję na jej odzew, zwłaszcza w Boże Narodzenie
lub w moje urodziny, szczególnie osiemnaste, chociaż wtedy mieszkaliśmy już w
Stanach – zawierzałam w jej miłość do mnie i w to, że na pewno pragnęła się ze
mną skontaktować. Wiem, wiem, byłam głupia, wierząc, że sytuacje wzorem z
pieprzonych amerykańskich dramatów mogły zdarzać się w prawdziwym życiu takiej
nic nieznaczącej osoby jak ja. Jednak po osiągnięciu pełnoletności coś we mnie
pękło i zaczęłam traktować ją jak ojciec. Ale to i tak nie wytłumaczyło mi,
dlaczego nas zostawiła.
Skoro miałam spędzić w Los Angeles dość długi czas – przynajmniej parę
lat – postanowiłam wyjść miastu na spotkanie po trzech dniach grania na
pianinie (a po tygodniu od wprowadzenia się). Mieszkałam w pobliżu Sunset
Strip – co było ekscytujące, jak
i ciut przerażające zarazem.
Stanęłam przed lustrem w dość szerokim korytarzu, wyłożonym
niebieskawobiałymi kafelkami. Założyłam swoje ulubione jeansowe szorty ze
skórzanym, ćwiekowanym paskiem oraz koszulkę Aerosmith, z którą właściwie się
nie rozstawałam. Dodawała mi poczucia bezpieczeństwa i pewności siebie,
zwłaszcza w tym niebezpiecznym, nieznanym mieście. Do tego moje ulubione,
czarno-czerwone trampki za kostkę. Z westchnieniem związałam w luźny warkocz
swoje gęste, sięgające talii włosy koloru bardzo gorzkiej czekolady. Były
najładniejsze w moim wyglądzie i preferowałam je w wersji rozpuszczonej –
niestety, niedopuszczalnej w kalifornijskim klimacie. Moją szyję jak zawsze
ozdobiło kilka nieśmiertelników na długich łańcuszkach, a na nadgarstku
zapięłam ulubioną skórzaną opaskę z metalowymi gwiazdkami. Postanowiłam nie
malować się, bo i tak musiałam założyć okulary przeciwsłoneczne. Przejechałam
tylko po czerwonych wargach bezbarwnym błyszczykiem – nie lubiłam, gdy były
suche bądź spierzchnięte. Upewniłam się, że wzięłam klucze i notes, który
zawsze miałam przy sobie na wypadek, gdyby moja kapryśna przyjaciółka wena mnie
odwiedziła. Właściwie tylko to zawsze nosiłam w kieszeniach. Po co kusić
kieszonkowców? Ale wiedziałam, że będę musiała rozejrzeć się za glanami
adekwatnymi do klimatu. Bo w ogóle robili jakieś bez „kożucha”? Powinni, w
końcu Kalifornia roiła się od metalowców...
Przyjrzałam się sobie. Byłam bardzo wysoka, z kobiecą sylwetką, ani
wychudzona, ani otyła: ot, w sam raz. Miałam pociągłą twarz, duże, malachitowe
oczy, na które opadała grzywka, a ramiona zazwyczaj okalały kaskady włosów,
lecz wtedy musiałam je ujarzmić. Byłam dosyć blada. Nie, żeby brakowało słońca
w Nowym Jorku, ale spędzałam mnóstwo czasu w Central Parku, przy Strawberry
Fields. Co tam robiłam? Gapiłam
się na urnę z prochami Johna Lennona. I gadałam z nim. Możecie mnie uznać za
psychola, ale tak robiłam! Zwierzałam się ze swoich problemów, często trochę
płakałam, zwłaszcza myśląc o tym, że nie było dla mnie przyszłości. Nie zawsze,
a właściwie rzadko czułam się dobrze, będąc całkiem samej, lecz nie potrafiłam
nic z tym zrobić. Z jakiegoś powodu nikt nie chciał się do mnie zbliżać, a ja
nie rozumiałam tego. W szkole nie byłam ani kujonem, ani pyskatą zołzą, ani
plotkarą... Po prostu cechowała mnie nieśmiałość, która pogłębiła się jeszcze
bardziej po przeprowadzce do Stanów. Gdyby tylko ktoś zdołał mnie ośmielić,
poznałby moją szaloną, roześmianą, dowcipną wersję... Raz podczas takich
rozmyślań przy prochach byłego Beatlesa spotkałam nawet Michaela Jacksona
(przebranego za garbatego Murzyna z ogromnym afro, sztucznymi wąsami i krzywymi
zębami tak wielkimi, że nie mógł zamknąć ust). Tak słodko mnie pocieszał...
Radził mi, abym uwierzyła w siebie; zapewniał, iż gdzieś było moje miejsce i
ktoś na mnie czekał, chociaż może nikt z nas o tym nie wiedział. Ale i tak nikt
nie potrzebował pianistki piszącej rockowe piosenki...
Założyłam na nos ulubione awiatory i powiedziałam do ciemnego odbicia w
lustrze:
– Witaj w pieprzonej dżungli,
kotku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentujcie łaskawie, żebym wiedziała, że czytacie. Przecież podczas czytania towarzyszą Wam jakieś odczucia, coś Wam się podoba, coś Was irytuje, nudzi, czegoś brakuje, ja chciałabym o tym wiedzieć, by móc pisać lepiej! c: xoxo