„Niech Bóg błogosławi i ma w opiece Wiernego Czytelnika. Usta mogą przemawiać, ale czymże jest opowieść, gdy brak życzliwego ucha.” ~ Stephen King

sobota, 28 lipca 2012

I Witaj w dżungli

Scorpions – Still Loving You
Los Angeles i Nowy Jork. Nowy Jork i Los Angeles.
Jedno z tych miejsc kochałam, drugiego nienawidziłam. Oczywiście wielbiłam Wielkie Jabłko! Wschodnią metropolię uważałam za prawdziwie cudowne miejsce. Wcześniej, jeszcze w Europie, też mieszkałam na wschodzie kraju... Nienawidziłam smogu, rozpusty, narkotyków i tego wszystkiego, co kojarzyło się ze stolicą Kalifornii – nie to, że Nowy Jork był wolny od takich „atrakcji”, lecz mimo poznania go dogłębnie nie myślałam o nim w tamtych kategoriach. Cóż, włóczyłam się raczej tylko po Manhattanie i Brooklynie, nie przepadałam za Queensem...
Kto by pomyślał, że zamieszkam w Mieście Aniołów! A tym bardziej, że znajdę tam coś w rodzaju szczęścia...
Oprócz Nowego Jorku lubiłam: czerń, glany, rockową muzykę, długowłosych facetów, góry, pianino, pisać piosenki, mój ojczysty kraj, Jimiego Hendriksa, The Beatles, Michaela Jacksona, Led Zeppelin, Pink Floyd, Aerosmith, Queen, AC/DC. Byłam po prostu uzależniona od muzyki! Po skończeniu szkoły stała się głównym sensem mego życia, chociaż nie widziałam dla siebie przyszłości w tamtym kierunku. Byłam pianistką i pisałam piosenki, a to każdy zespół robił sam. Może gdybym jeszcze potrafiła śpiewać, ale tego daru mi poskąpiono i właściwie nie chciałam być sławna, rozpoznawalna – chyba że jako autorka piosenek.
Bardzo niezadowolona spędziłam w nowym mieszkaniu kilka dni bez wychodzenia. Ojciec, z którym przybyłam do miasta, zaopatrzył mnie w dość pokaźne racje żywnościowe i poinformował, kiedy dane elementy wyposażenia powinny zostać dostarczone, lecz poza tym nie wykazał się zainteresowaniem. Było tak, odkąd matka nas zostawiła. Nigdy nie pytał, nie chciał wiedzieć, co czułam, jaka byłam, co robiłam. Nie przeszkadzało mu, że nie wybierałam się na studia ani nie pracowałam – bylebym tylko nie wchodziła mu w drogę. Nie stanowiło to dla mnie problemu, gdyż byłam samotniczką. Już od piętnastego roku życia mieszkałam jakby sama, z tym że ojciec płacił rachunki. Sądziłam jednak, iż mimo wszystko mnie kochał, skoro nie chciał zostawiać mnie samej w Nowym Jorku, chociaż byłam już dorosła. Postanowiłam to docenić. W dodatku kupił mi całkiem własne mieszkanie!
Dom nie był jakiś morowy – po prostu dwa spore pokoje z kuchnią. Sypialnia znajdowała się na zachodzie, miała drewnianą podłogę i trawiastozielone ściany. Koło wejścia były dwie duże szafy, przy przeciwległej ścianie zaś regał zapełniony książkami i kasetami, a obok niego spora toaletka z okazałym lustrem. Naprzeciw szaf znajdowało się duże łóżko, a na lewo od niego okno. Kuchnia zaś była niewielka, słoneczna, ciepła i przytulna – idealna wręcz. Znajdowały się w niej drewniane, żółte szafki, w których pedantycznie ułożyłam różne przyprawy oraz naczynia. Z okna rozlegał się widok na wieżowce niemal do złudzenia przypominające bliźniaki na nowojorskim World Trade Center. Z kolei drugi pokój, tak duży jak sypialnia, był prawie pusty. Miał lawendowe ściany, do których postanowiłam dobrać zielone meble (drewniane, oczywiście, uwielbiałam drewno), kojarzące mi się jakoś z... Katarem siennym (na szczęście nie cierpiałam z jego powodu). Znajdowały się tam dwa regały, ława, telewizor na stoliku i skórzana kanapa – uwielbiałam skórzane rzeczy. Z dużego balkonowego okna widać było którąś stronę słynnej góry Lee (ale nie tę z literami tworzącymi nazwę dzielnicy Hollywood). Na prawo od nich, trochę jakby schowane za telewizorem, stało moje hebanowe pianino, które ojciec kupił, kiedy przeprowadziliśmy się do Nowego Jorku. Rozpoczęłam naukę gry na tym instrumencie, gdy miałam dziesięć lat. Mama wolała, abym wybrała gitarę, jednak ojciec stwierdził, że lepiej, bym usprawniła prawą rękę - moja rodzicielka argumentowała, iż byłam leworęczna, jak Jimi Hendrix. Bardzo ją kochałam i pragnęłam kiedyś w tajemnicy nauczyć się grać dla niej Sonatę księżycową. Wyobrażałam sobie jej łzy szczęścia. Gdyby odeszła, kiedy byłam mniejsza, pewnie obwiniałabym się, że to dlatego, iż wybrałam pianino – na szczęście (czyżby?) miałam już dwanaście lat w momencie jej opuszczenia. Wyobrażacie sobie? Wieczorem tuliła mnie, całowała i mówiła, że mnie kocha, rano zaś tata wziął z kuchennego stołu tajemniczy list i po przeczytaniu go powiedział tylko: „mama nas zostawiła”. Spojrzał na mnie beznamiętnym wzrokiem, po czym wyrzucił właściwie ostatnie słowa matki do żarzącego się ognia w kominku. Nigdy nie zdradził mi, co dokładnie napisała. Twierdził, iż na pewno nie dała mu żadnego znaku zwiastującego odejście, lecz poza tym nie chciał o niej mówić, ale może tak było lepiej, niż miałby mniemać, że pewnie uciekła do jakiegoś bogatego dziwkarza. Zawsze żywiłam nadzieję na jej odzew, zwłaszcza w Boże Narodzenie lub w moje urodziny, szczególnie osiemnaste, chociaż wtedy mieszkaliśmy już w Stanach – zawierzałam w jej miłość do mnie i w to, że na pewno pragnęła się ze mną skontaktować. Wiem, wiem, byłam głupia, wierząc, że sytuacje wzorem z pieprzonych amerykańskich dramatów mogły zdarzać się w prawdziwym życiu takiej nic nieznaczącej osoby jak ja. Jednak po osiągnięciu pełnoletności coś we mnie pękło i zaczęłam traktować ją jak ojciec. Ale to i tak nie wytłumaczyło mi, dlaczego nas zostawiła.
Skoro miałam spędzić w Los Angeles dość długi czas – przynajmniej parę lat – postanowiłam wyjść miastu na spotkanie po trzech dniach grania na pianinie (a po tygodniu od wprowadzenia się). Mieszkałam w pobliżu Sunset Strip – co było ekscytujące, jak i ciut przerażające zarazem.
Stanęłam przed lustrem w dość szerokim korytarzu, wyłożonym niebieskawobiałymi kafelkami. Założyłam swoje ulubione jeansowe szorty ze skórzanym, ćwiekowanym paskiem oraz koszulkę Aerosmith, z którą właściwie się nie rozstawałam. Dodawała mi poczucia bezpieczeństwa i pewności siebie, zwłaszcza w tym niebezpiecznym, nieznanym mieście. Do tego moje ulubione, czarno-czerwone trampki za kostkę. Z westchnieniem związałam w luźny warkocz swoje gęste, sięgające talii włosy koloru bardzo gorzkiej czekolady. Były najładniejsze w moim wyglądzie i preferowałam je w wersji rozpuszczonej – niestety, niedopuszczalnej w kalifornijskim klimacie. Moją szyję jak zawsze ozdobiło kilka nieśmiertelników na długich łańcuszkach, a na nadgarstku zapięłam ulubioną skórzaną opaskę z metalowymi gwiazdkami. Postanowiłam nie malować się, bo i tak musiałam założyć okulary przeciwsłoneczne. Przejechałam tylko po czerwonych wargach bezbarwnym błyszczykiem – nie lubiłam, gdy były suche bądź spierzchnięte. Upewniłam się, że wzięłam klucze i notes, który zawsze miałam przy sobie na wypadek, gdyby moja kapryśna przyjaciółka wena mnie odwiedziła. Właściwie tylko to zawsze nosiłam w kieszeniach. Po co kusić kieszonkowców? Ale wiedziałam, że będę musiała rozejrzeć się za glanami adekwatnymi do klimatu. Bo w ogóle robili jakieś bez „kożucha”? Powinni, w końcu Kalifornia roiła się od metalowców...
Przyjrzałam się sobie. Byłam bardzo wysoka, z kobiecą sylwetką, ani wychudzona, ani otyła: ot, w sam raz. Miałam pociągłą twarz, duże, malachitowe oczy, na które opadała grzywka, a ramiona zazwyczaj okalały kaskady włosów, lecz wtedy musiałam je ujarzmić. Byłam dosyć blada. Nie, żeby brakowało słońca w Nowym Jorku, ale spędzałam mnóstwo czasu w Central Parku, przy Strawberry Fields. Co tam robiłam? Gapiłam się na urnę z prochami Johna Lennona. I gadałam z nim. Możecie mnie uznać za psychola, ale tak robiłam! Zwierzałam się ze swoich problemów, często trochę płakałam, zwłaszcza myśląc o tym, że nie było dla mnie przyszłości. Nie zawsze, a właściwie rzadko czułam się dobrze, będąc całkiem samej, lecz nie potrafiłam nic z tym zrobić. Z jakiegoś powodu nikt nie chciał się do mnie zbliżać, a ja nie rozumiałam tego. W szkole nie byłam ani kujonem, ani pyskatą zołzą, ani plotkarą... Po prostu cechowała mnie nieśmiałość, która pogłębiła się jeszcze bardziej po przeprowadzce do Stanów. Gdyby tylko ktoś zdołał mnie ośmielić, poznałby moją szaloną, roześmianą, dowcipną wersję... Raz podczas takich rozmyślań przy prochach byłego Beatlesa spotkałam nawet Michaela Jacksona (przebranego za garbatego Murzyna z ogromnym afro, sztucznymi wąsami i krzywymi zębami tak wielkimi, że nie mógł zamknąć ust). Tak słodko mnie pocieszał... Radził mi, abym uwierzyła w siebie; zapewniał, iż gdzieś było moje miejsce i ktoś na mnie czekał, chociaż może nikt z nas o tym nie wiedział. Ale i tak nikt nie potrzebował pianistki piszącej rockowe piosenki...
Założyłam na nos ulubione awiatory i powiedziałam do ciemnego odbicia w lustrze:
 – Witaj w pieprzonej dżungli, kotku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentujcie łaskawie, żebym wiedziała, że czytacie. Przecież podczas czytania towarzyszą Wam jakieś odczucia, coś Wam się podoba, coś Was irytuje, nudzi, czegoś brakuje, ja chciałabym o tym wiedzieć, by móc pisać lepiej! c: xoxo